www.eprace.edu.pl » wojna-literacka » Sytuacja pisarzy w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej » Postawy literatów polskich wobec reżimu

Postawy literatów polskich wobec reżimu

Końcówka lat czterdziestych XX wieku była dla wszystkich mieszkańców państw bloku socjalistycznego początkiem zupełnie nowej rzeczywistości. Wszelka próba analizy bądź oceny ludzkich postaw wobec nowego reżimu opatrzona musi być klauzulą przypominającą, że zmiany dokonane zostały nie tylko w zakresie polityki, ale również – a nawet przede wszystkim – w obszarze sposobu ludzkiego myślenia. Nowością w ustroju powojennym był zarówno skład nowego rządu, jaki i samo rozumienie władzy, czy metod jej sprawowania. Także społeczeństwo uległo metamorfozie, a metamorfoza dotyczyła nie tylko warunków życia i ogólnie pojętej codzienności, ale i poglądów, wierzeń, myślenia o przyszłości i wielu innych aspektów. Pojmowanie charakteru i roli sztuki było zatem jedną z wielu zmian.

Kultura literacka poddawana była nieustannemu naciskowi ze strony totalizującego się ustroju. Tępienie wolnego słowa przybrało postać nie tyle eliminacji literatury, co raczej jej odgórnego administrowania. W sposób naturalny słowo pisane ulegało zubożeniu, przy jednoczesnym zachowaniu się przy życiu „zawodu literata”. Pisarze i poeci byli władzy ludowej szczególnie potrzebni. Mając zaplecze ideologiczne wyrażone w dobrej formie literackiej i podpisane znanym nazwiskiem, władzom łatwiej było „reklamować” reprezentowany przez nią ustrój. Aby więc pisarz czy poeta mógł cieszyć się możliwością wydawania swoich tekstów, musiał w obliczu nowej sytuacji politycznej przyjąć jakąś metodę działania.

Trudno wyraźnie wskazać, jakie byłyby konsekwencje otwartej odmowy „ideologicznej współpracy”, szczególnie pod koniec lat czterdziestych. Historia PRL-u nie zna żadnego pisarza-męczennika, szczególnie takiego o znanym nazwisku, który zostałby przez władze zgładzony czy długotrwale więziony. Jak przyznaje Jacek Trznadel: „Mieliśmy oczywiście świadomość, że w tej akcji tępienia wolnego słowa przez władze komunistyczne – ingerencja w swobodę druku, to mimo wszystko stosunkowo lekki rodzaj szykan, choć jakże ciężki dla pisarzy – odbieranie sensu ich pracy i życia”49. Nie oznaczało to jednak wcale, że literaci, z uwagi na swe znane nazwiska nie mieli się czego obawiać. Względna „lekkość” ewentualnych konsekwencji nie mogła być przecież do przewidzenia, szczególnie w okresie stalinizmu. Przypadki szykan – nawet jeśli w porównaniu z tragicznymi losami akowskich żołnierzy czy setek ludzi anonimowych, pozbawionych „znanego nazwiska” faktycznie można określić je mianem „lekkich” – zdarzały się i w świecie literackim. „Życie pokazywało, że – pisze Trznadel – cenzura może łączyć się z osobistymi represjami. Wiedziałem o szykanach policyjnych wobec Melchiora Wańkowicza, po jego powrocie do kraju, o procesie i groźbie uwięzienia”50. Wańkowicz, który z emigracji powrócił do kraju pod koniec lat pięćdziesiątych, znalazł się w więzieniu na pięć tygodni, pod zarzutem współpracy z Radiem Wolna Europa51. Jako były żołnierz Brygady Wileńskiej aresztowany w 1948 był także Paweł Jasienica52. Silnie represjonowano mniej znanego literata, Wojciecha Bąka, który po samobójczej próbie (spowodowanej między innymi całkowitym zakazem druku pisanych przez niego poezji) zamknięty został w październiku 1950 roku w zakładzie dla nerwowo chorych53. Znamienny jest też jeden z zapisów Marii Dąbrowskiej w jej Dziennikach powojennych (z listopada 1945): „Był Miłosz. Piłam z nim wódkę. A raczej każde z nas piło na swoją rękę. B. smutny. Ktoś zrobił na niego donos, że pisuje pesymistyczne listy za granicę – wyjazd jego do Chicago odwlókł się. Sprawę zażegnał, ale wydał wszystkie pieniądze. Jest bez grosza”54. Dlatego też, biorąc pod uwagę powyższe przypadki, a zwłaszcza przypadek ingerencji władz w prywatną korespondencję, to raczej w atmosferze niepewnego jutra i nieustannej inwigilacji polscy literaci decydowali się na jedno z wielu możliwych rozwiązań.

Nie sposób oczywiście wymienić wszystkich postaw przyjętych przez ludzi pióra, tak samo jak niemożliwością jest wszystkie je wyjaśnić, wytłumaczyć, bądź usprawiedliwić. Bardzo trafnie podsumowuje to Andrzej Werner w książce Krew i atrament: „Nie ma prostych, jednoznacznych interpretacji ani ocen tak złożonej, wielowymiarowej, choć w pewnym sensie jednorodnej rzeczywistości, jaką była kultura PRL. Pojęcia zdrady, kolaboracji są jak uderzenia siekierą, a tu trzeba o wiele subtelniejszych narzędzi. Trzeba choćby odróżnić kolory wielorakich kolaboracji: kolor strachu, ale i przekonań ideowych zbyt wolno blednących, nie nadążających za rzeczywistością, ale może i ze względu na coś takiego jak wierność? Kolor złudzeń coraz bardziej dziwacznych, wreszcie – kolor głupoty i zaślepienia, umysłowego kalectwa i braku elementarnej wrażliwości, ale także zwyklej wygody, chciwości, rządzy władzy i przywilejów”55. Biorąc pod uwagę powyższe, ujęte w dość metaforycznej formie słowa, można jednak, bez prób oceny i w pewnym uproszczeniu, z historycznego punktu widzenia wyróżnić kilka „podstawowych” sposobów zachowań, które znamienne były wśród pisarzy w epoce socjalizmu, szczególnie w jego pierwszych latach.

Pierwszą formą reakcji na nowo zaistniałą rzeczywistość była zakrojona na szeroką skalę współpraca – literacka i polityczna – z komunistycznymi władzami oraz związane z nią utożsamianie się z zaistniałym w kraju stanem rzeczy. Taka identyfikacja z systemem, do dziś silnie dyskutowana i wciąż kontrowersyjna, miała oczywiście wiele przyczyn i wiele oblicz. Czym innym była spotykana u niektórych literatów nadgorliwość56, czym innym zachowawczy brak wyłamywania się spod narzuconych przez nową władzę reguł. Uproszczeniem byłoby także założenie, iż wszyscy pisarze gloryfikujący „nową rzeczywistość” kierowali się jedynie zbiorowym oportunizmem i wygodnictwem. Współpraca powodowana mogła być przecież zarówno konformizmem i zwykłą wygodą, jak i strachem lub faktyczną wiarą w nowy ustrój.

Strach towarzyszył głównie tym literatom, którzy podczas wojny znaleźli się pod okupacją sowiecką i doskonale znane były im metody „realnego stalinizmu”. Aleksander Wat, który w roku 1940 znalazł się we Lwowie, w Moim wieku (czyli w tzw. wywiadzie-rzece, udzielonym Czesławowi Miłoszowi) wspomina, jak NKWD wpadło do redakcji pisma „Czerwony Sztandar”, gdzie wówczas pracował: „Wszyscy są obecni, zadają pytania, każdy musi mówić o sobie, musi powiedzieć swoja biografię. Wszyscy siedzą, pełno inkwizytorów, oczu (…). Jesteś, masz jeszcze pięć minut i w ciągu tych pięciu minut musisz w sobie dokonać wyraźnego rozszczepienia. Jak gilotyna, musisz odciąć jedną połowę od drugiej. I musisz czuć w sobie, żeś odciął, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie, zaplączesz się. Inkwizytorzy mają wspaniałe oczy i świetnie wyostrzony słuch”57. Wtedy to, podczas wizyty NKWD, Wat „przyznał się” do tego, że przed wojną krytykował wprawdzie terror w ZSRR, ale poznawszy lepiej Związek Sowiecki odkrył, że w krytyce swojej mylił się. Podobnych oświadczeń i raportów o „swojej winie” było wśród literatów wiele. Strach, jako wciąż żywe wspomnienie, towarzyszył nie tylko Watowi. Także Julian Stryjowski czy wspominany Adam Ważyk, czołowy ideolog nowej władzy, mieli za sobą „wspomnienia lwowskie”, podobne do reminiscencji cytowanego pisarza. Co ciekawe, w próbie interpretacji własnego zachowania, wśród literatów bardzo często obok „strachu” pojawia się „wiara”. Początkowo niespójne zestawienie okazuje się mieć głęboki sens. Zasadniczo w sytuacji swoistego „prania mózgu” trudno rozróżnić jedno uczucie od drugiego. Tłumaczył to Kazimierz Brandys, na przykładzie Adama Ważyka: „Ważyk spędził wojnę w ZSRR. Tam się przeraził i uwierzył. Czy wiara się może łączyć ze strachem? Myślę, że tak. Niegdyś o dobrym, wierzącym chrześcijaninie mówiło się: »bogobojny człowiek«”58.

Niemniej jednak, „zwyczajny” strach przed totalitarną aparaturą, na której opierał się reżim, był dość silny, także i po okresie stalinizmu. Stanisław Rembek, już po październikowej odwilży, pod koniec lat pięćdziesiątych wydał za granicą swoją powieść W polu. Wydanie książki umożliwił mu z funduszów paryskiej „Kultury” Jerzy Giedroyć. Początkowo autor pełen był wdzięczności i zachwytu. W sposób żartobliwy pisał do Giedroycia: „Przysłowie, że w Paryżu nie robią owsa z ryżu, mogło mieć jakiś sens w czasach, zanim Pan tego miasta nie obrał sobie za rezydencję i teren swojej działalności. Oto ze mnie, odsianej z pogarda plewy, uczynił Pan swoją sztuką już nie ziarno białego ryżu, ale po prostu kiść złocistej i cenionej u nas nade wszystko – kukurydzy”59. Później jednak, kiedy w ramach wciąż trwającej polityki kulturalnej oraz propagandy dyskredytującej pismo „Kultura”, pojawiły się w prasie krajowej oskarżenia Rembeka o „antyradzieckość”, pisarz rozesłał po redakcjach krajowych periodyków literackich fałszywą informację, jakoby Instytut Literacki w Paryżu wydał wprawdzie powieść W polu, ale bez jego autorskiej zgody. Postępowanie takie może służyć za dowód tego, iż strach odbiegania od narzuconej przez władze linii myślenia nie skończył się wraz ze śmiercią Stalina.

Inną kwestią jest to, iż postawa oportunizmu nie wynikała tylko z „fałszywej” wiary powodowanej strachem, ale i z wiary prawdziwej. Nie wiadomo oczywiście – zwłaszcza z perspektywy czytelnika znającego komunizm i „realny socjalizm” tylko z publikacji historycznych – na ile wiara była lub bywała „prawdziwa” i „faktyczna”. W tym miejscu należy raczej zaakceptować apel Stefana Kisielewskiego z roku 1956, że „nie wolno sądzić polskich pisarzy minionego okresu nikomu, kto sam nie był poddany stalinowskiej metodzie urabiania mózgów”60. Można jednak, bez żadnych prób oceny, założyć, że skoro wielu intelektualistów przyznaje się do ówczesnego posiadania „wiary” w nowy ustrój, nie można jej znaczenia pominąć.

W literaturze przedmiotu wiara w komunizm często opisywana jest metaforycznie jako „ukąszenie heglowskie”. Termin „ukąszenie” ukuł Czesław Miłosz w jednym z esejów ze Zbioru nauk (wydanego w roku 1979). Opisuje on przypadek studenta, który pod wpływem wykładów zrozumiał nagle, czym „naprawdę” jest postulowana w filozofii Hegla konieczność dziejowa i zwrócił się ku komunizmowi jako nieuchronnemu efektowi ewolucyjnej doktryny dziejów. Jeden z ówczesnych wyznawców konieczności dziejowej, Jan Kott, zestawiając fakt, iż proces „wyzwalania” przez Armię Czerwona następował tuż po traumatycznych wydarzeniach związanych z okupacją niemiecką, faktycznie stwierdzał: „marksizm uczył mnie praw historii, pozwalał mi jej zawierzyć”61. Podobnie – czyli poprzez odwołanie się do sytuacji historycznej, podczas której komunizm przeszczepiony został na grunt polski – swoje „ukąszenie” interpretuje Kazimierz Brandys. Brandys z kolei pochodził z inteligenckiej, zasymilowanej rodziny żydowskiej. II Rzeczpospolitą wspominał głównie przez pryzmat rządów skrajnej prawicy i upokarzającego ławkowego getta. Okupacja hitlerowska była zaś dlań jedną wielką plamą strachu. „Po koniec wojny żyłem w ukryciu. Wyszedłem na wierzch zimą i pamiętam, że zacząłem biec przed siebie, krzycząc, potykając się w śniegu i wskazując ręką samolociki. Zdawało mi się, że jestem bezpieczny i wolny”62. Marsz Armii Radzieckiej był więc dla niego dowodem na to, że tylko Stalin był w stanie odegnać groźbę faszyzmu. „Jedynym oparciem dla mnie w złych myślach, w grozie, były miliony żołnierzy z czerwonymi gwiazdkami na czapkach. Pierwsza armia, której udało się powstrzymać napór hitlerowski”63. Była to dość klarowna reakcja psychologiczna. W imię tego samego schematu myślenia ci, którzy nie doświadczyli groźby sowietyzmu, lecz spędzili wojnę obserwując wyłącznie okupację nazistowską, w sposób naturalny nie wierzyli w „zło” Związku Sowieckiego. Nie wierzyli także w zbrodnię katyńską z tego właśnie faktu, że wiadomość o niej rozpropagowali Niemcy. Andrzej Braun twierdził na przykład, że trudno było w ogóle brać pod uwagę w winę Rosjan, skoro oskarżali ich znienawidzeni hitlerowcy. Tak samo nie traktowano poważnie głosów z emigracji, bo, według pisarza, „niby dlaczego słuchać pouczeń od tych, których ominęło życie narodu w czasie wojny?”64.

Wiara w komunizm nie zawsze była kwestią strachu, czy historycznych okoliczności. Niektórzy literaci przekonywali się do niej stopniowo, niechętnie. Inni przyjmowali doktrynę od razu, z zapałem, a jeszcze inni wierzyli, że komunizm polski będzie różnił się od radzieckiego. Spośród wielu „stopniowych komunistów” wymienić można ciekawy do analizy przykład Jerzego Andrzejewskiego. Początkowo wzbudzał niechęć władz, później – stał się jednym z czołowych prozaików PRL-u. W sposób naturalny uznać można tę postawę za swoiste „ustąpienie”, jednak spośród wspomnień innych literatów cyklicznie powtarza się teza o tym, że Andrzejewski bardzo chciał uwierzyć65. Sam pisarz twierdził po latach: „W tamtym okresie, w tych okresach, wliczając też i okres przedwojenny, mój temperament, moja umysłowość, moje jakieś usposobienie intelektualne (…) były charakteryzowane w sposób zupełnie wyraźny przez potrzebę fideizmu”66. Literackim przykładem bezkrytycznej z kolei wiary komunizm był Wiktor Woroszylski. We wspomnieniach przyznaje się do tego, że był osobą bezkompromisową, że świat widział w czarno-białych barwach. „Komunizm kojarzył mu się z romantyzmem rewolucyjnych filmów My z Kronsztadu oraz Czapajew, które trafiły do Grodna (…). I przede wszystkim z żarliwą i buntowniczą poezją Majakowskiego, którego portret młody Wiktor zawiesił nad łóżkiem (…). – Nie łączyłem tego w żadną całość – opowiadał tłumacząc, że różne okrucieństwa sowieckiej władzy okupacyjnej kładł na krab wojny. – Przy mnie w domu nie rozmawiano o polityce. Dziś z przykrością myślę, że może rodzice bali się mnie, kilkunastoletniego komunisty”67.

Za dowody wiary służyć może także prywatna korespondencja literatów. Dość znamienne są listy wymieniane przez Czesława Miłosza i Tadeusza Krońskiego, filozofa, znawcy Kanta i Hegla, intelektualisty mocno zaangażowanego we wcielanie stalinizmu w Polsce. Miłosz w liście do Krońskiego z roku 1947 wyraża następujące wątpliwości: „Muszę Ciebie zaatakować (…). Jesteś bardzo mądry, ale pytam Ciebie czy nie sądzisz, że jeżeli się jest za bardzo grzecznym w stosunku do marksizmu, a raczej w stosunku do pewnych marksistowskich reżimów – to powstaje zagadnienie konsekwencji. Będąc zupełnie konsekwentnym, trzeba uznać ściśle ortodoksyjna linię, patrzeć na to, co dzieje się w takiej Polsce lub Czechosłowacji jako na wstępne igraszki dzieci, którym zostawia się trochę czasu, bo są jeszcze niedojrzałe”68. Uzyskana przez poetę odpowiedź nie wzbudza żadnych wątpliwości: „Nie mówię, że to najlepiej. Ale co robić?! Że większość jest jeszcze przeciw nam, to dlatego mamy zrezygnować z takiej szansy historycznej. No więc i ja czasem celowo daję się ponieść temperamentowi: My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji”69.

Oczywiście nie sposób założyć, że w sieć nowej ideologii dały się złapać wszystkie umysły literackie kraju. Część postaw oportunistycznych wynikała po prostu z chęci życiowego komfortu, z pewnej kalkulacji. O ich przyjęcie oskarża się najczęściej Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Antoniego Słonimskiego70 czy Jarosława Iwaszkiewicza71. Ostatecznie wielu literatów dzięki swej kompromisowej postawie miało zapewnione środki do życia, a przede wszystkim – spokój. Niekiedy właśnie on skutecznie zastępował żarliwą wiarę w system. Maria Dąbrowska na przykład, która nie miała złudzeń co do sowieckiego systemu i prób wcielenia go w polską rzeczywistość (kiedy nastąpiła radziecka okupacja Lwowa, Dąbrowska zdecydowała się wrócić pod… okupację niemiecką), w 1947, po ucieczce Mikołajczyka tak pisała w swoim Dzienniku: „Myślę, że koniec końców nie stało się źle. Trwanie jakiegokolwiek rządu jest lepsze niż ciągłe zmiany rządu. W dzisiejszych okolicznościach nie możemy sobie pozwolić na chwilę nawet zamętu i chaosu, a ten by nastał niewątpliwie po objęciu rządów przez Mikołajczyka (…). W złej sytuacji trzeba umieć wykorzystywać wszystkie jej dobre strony. Musimy tworzyć siłę duchową i gospodarczą. Na polityczną i »mocarstwową« nie ma w tej chwili szans. Nie podejmuje się walki, gdy nie ma szans”72. Z podobną ostrożnością traktowali literaci nie tylko swoje polityczne wypowiedzi (jako takich zresztą ci „niewierzący” w komunizm na ogół unikali), ale i zabiegi artystyczne bądź wydawnicze. Kazimierz Wyka na przykład z troską zastanawiał się nad tym, jak uniknąć kłopotów wydawniczych dla swojego pisma o tytule „Twórczość”. W liście do Czesława Miłosza, z listopada 1947 roku pisał: „Ostatnio, czytałeś na pewno, nie tylko Ważyk mnie osobiście w »Odrodzeniu«, ale prasa partyjna (»Trybuna Wolności«, »Głos Ludu«) kilkakrotnie tak zjechała »Twórczość«, tak niesłusznie, z takim szukaniem dziur w całym (…), że muszę podwójnie uważać, jeżeli swego pisma mam nie narazić na przykrości jeszcze grubsze”73.

Czasem chęć spokoju wzmacniana była również przekonywaniem samego siebie co do braku innej drogi. Taką drogę analizy rzeczywistości także daje się odczytać u Dąbrowskiej: „Możliwe, że taki system jak obecnie przyniesie Polsce istotne korzyści. Możliwe, że Polska nie ma dziś lepszej szansy, że nie ma w ogóle innej szansy istnienia. Istnieją takie chwile w życiu narodów”74. Postawa podobna do postawy Marii Dąbrowskiej czy Kazimierza Wyki – czyli potrzeba stabilizacji połączona z pozytywistycznym przekonaniem, że „inaczej być nie może” – stała się najczęstszą „metodą na przetrwanie”. I tak, do roku 1956 oficjalnych i dalekosiężnych sprzeciwów wobec polityki kulturalnej praktycznie nie odnotowywano.

Działaniami, które określić można by mianem pół-opozycyjnymi, były próby legalnej ucieczki od socrealizmu i artystycznych „wytycznych” nowej władzy. Część pisarzy (zwłaszcza przed rokiem 1947, kiedy cieszyli się jeszcze względną autonomią literacką) od zagadnień społeczno-politycznych uciekała w: tłumaczenia (początkowo, przed emigracją był to Czesław Miłosz), literaturę wojny i okupacji (Zofia Nałkowska), literaturę dla dzieci (Ewa Szelburg-Zarembina) i inne. Czasami zdarzały się nawet dyskusje ocierające się mniej lub bardziej bezpośrednio także i o tematykę drażliwą, kontrowersyjną. Kiedy Jan Kott krytykował „conradyzm” w literaturze, oskarżając ów nurt o szerzenie „heroizmu osła, ciągnącego wóz po zaminowanym moście”75, Dąbrowska broniła twórczości pisarza, przy okazji pozwalając sobie nawet na dość ryzykowny komentarz: „Ani żołnierze AK, ani wszyscy Polacy, którzy z przykładnym męstwem narażali się i ginęli, a w końcu rzucili na szalę nawet los najukochańszej stolicy, nie byli głupcami (…). Ci wielotysięczni żołnierze i cywile walczyli o Polskę rzeczywiście wolną i rzeczywiście demokratyczną”76. Podobnie Jerzy Andrzejewski, komentując coraz powszechniejsze oskarżenia władzy o wszechobecną „reakcyjność” pisał: „Niestety, w ciągu ubiegłego roku pojęcie reakcji stało się workiem, w który (…) wrzuca się wszystkie braki i bolączki naszej rzeczywistości (…). Andres sąsiaduje w nim z metafizyką, a szabrownik wraz z NSZ-owcem obijają się w jego czeluściach o psychologizm powieściowy”77.

Inną formą podejmowania „legalnych kroków” był nacisk na samą literaturę, na ożywienie działalności wydawniczej, lub też na wykształcenie młodych adeptów pióra pod kątem poprawności formy i stylu. W roku 1946 Miłosz, przebywający wówczas na placówce dyplomatycznej, pisał do Jerzego Andrzejewskiego: „Dążę do tego, aby stworzyć specjalna obsługę informowania kraju o życiu literackim, artystycznym i naukowym Ameryki – może mi się to uda. Walczę o kąski pieniędzy, żebym mógł posyłać Związkowi Literatów książki i czasopisma, ale to trudna sprawa (…). Najbardziej haniebne jest, że nie da można stąd posyłać książek i czasopism pocztą – jacyś szkodnicy starają się w Polsce wydawać rozporządzenia uniemożliwiające przesyłanie zza granicy druków, jakby w tych drukach diabli wiedzą jakie były wywrotowe hasła”78. Z kolei Kazimierz Wyka informował Miłosza w listopadzie 1947: „(…) teraz nadchodzi pora usług społecznych ze strony polonistyki (…). W kilka osób, pod batutą Żółkiewskiego, zakładamy Instytut Badań Literackich, państwowo i odgórnie opłacany, i nie uczyć się będziemy, ale naród pociągać. Naród, w którym – okazuje się! – studenci uniwersytetu przyszli nie rozumieją słowa »anonimowy«”79

Metodą było również „legalne działanie” poprzez literackie próby, charakteryzujące się najczęściej tworzeniem tekstów o wybujałej poetyce, kamuflującej przekaz utworu. Szczególnie możliwe było to przed zjazdem szczecińskim, na którym oficjalnie proklamowano socrealizm. Do takiego nurtu należała poetyka Miłosza, chociażby, powstały na placówce w Waszyngtonie, Traktat moralny:


„(…) Nie jesteś jednak tak bezwolny.

A choćbyś był jak kamień polny,

Lawina bieg od tego zmienia

Po jakich toczy się kamieniach.

I, jak to mawiać zwykł ktoś inny,

Możesz, więc wpłyń na bieg lawiny.

(…) Zbyt wieleśmy widzieli zbrodni.

Byśmy się dobra wyrzec mogli

(…) Albo konieczność widząc bredni

Uznawać je za chleb powszedni”80.

Próby nawet legalnego działania, pozbawionego otwartego sprzeciwu, bywały jednak tragiczne. Powracający z emigracji reporter Ksawery Pruszyński, który zdecydował się na powrót do kraju i współpracę z reżimem na wzór XIX-wiecznego pozytywizmu, zginął w wypadku samochodowym w dość niewyjaśnionych okolicznościach81. Także Wańkowicz spotkał się z szykanami i realną groźbą więzienia.

Dlatego też, z racji braku realnego wyboru pomiędzy „apolitycznym działaniem legalnym” a „współpracą z władzą”, postawy pisarzy często przybierały formę literackiej dekadencji. W celu opisania tej „metody przeżycia” sformułowane zostało dlań określenie „emigracji wewnętrznej”. „Trzeba przypomnieć jeszcze jeden termin: »emigracja wewnętrzna«. Termin ten ukuto poprzez analogię z emigracją na zewnątrz (…). Byli pisarze, którzy całymi okresami stawali się »emigrantami wewnętrznymi«. Nadal mieszkali w kraju, ale izolowali się duchowo i psychicznie od warunków życia w Polsce, nie uczestniczyli w życiu literackim, politycznym i środowiskowym, milczeli, nie publikowali (…). Okresy lub elementy »emigracji wewnętrznej« odnajdujemy zwłaszcza w losie, etosie i twórczości Zbigniewa Herberta”82. Postawę Herberta charakteryzuje w Dzienniku 1954 Leopold Tyrmand: „Uprawia moralną czystość, bezkompromisowość i wierność samemu sobie trochę na pokaz, ale w tak solidnym gatunku, że nie można przyczepić się do niczego i nie można odpłacić mu niczym poniżej głębokiego szacunku. Oczywiście cierpi nędzę. Zarabia kilkaset złotych miesięcznie jako kalkulator-chronometrażysta w spółdzielni produkującej papierowe torby, zabawki czy pudełka. Pogoda, z jaką znosi tę mordęgę po ukończeniu trzech fakultetów, jest wprost z wczesnochrześcijańskiej hagiografii”83. Strategię bierności wybrali – poza Herbertem – także Henryk Elzenberg, czy mniej znani literaci jak Hanna Malewska, czy Jan Józef Szczepański. Elzenberg był zaś tym, który doskonale postawę swoja spuentował: „Umieć wypowiedzieć słowo »nie« i umieć żyć samemu to dwa jedyne sposoby zachowania swej wolności i odrębności”84.

W ramach przyjęcia jakiejś postawy wobec reżimu decyzją ostateczną – długo w zasadzie nietypową – była emigracja. Jej „nietypowość” polegała na tym głównie, że łatwiej było jednak nie wrócić do PRL-u i jego ponurej rzeczywistości tym, którzy na emigracji znaleźli się podczas wojny lub bezpośrednio po wojnie. Trudniejsza okazywała się zaś decyzja o uchodźctwie dla tych, którzy w latach czterdziestych przebywali w Polsce. Przed odwilżą październikową jedynym właściwie głośnym emigrantem-intelektualistą był Czesław Miłosz. Jego kontrowersyjny wyjazd, który – do czego jeszcze wrócę – spowodował zamieszanie zarówno w kraju, jak i kręgach emigracyjnych, był dużym zaskoczeniem dla wszystkich. Z prywatnej korespondencji przyszłego noblisty dowiedzieć się można również, że decyzja o emigracji była dla niego samego bardzo trudna, niejednoznaczna, obfitująca w liczne wątpliwości. O kółkach emigranckich miał złe zdanie, a dodatkowo bał się „izolacji wydawniczej” i artystycznej dekadencji, która wydawała mu się ściśle powiązana z uchodźctwem. Z kolei w kraju nie mógł znaleźć swojego miejsca, także artystycznego: separował się od Związku Literatów Polskich, przyjaźnił z intelektualistami uznanymi przez władzę za „polityczne wyrzutki”85, ale jednocześnie służył na państwowym stanowisku. Życie w kraju totalitarnym, także pod względem artystycznym, stawało się coraz trudniejsze dla twórcy literacko wymagającego oraz – dzięki piastowanym przez Miłosza stanowiskom w konsulatach – zorientowanego społecznie i politycznie. Kolejne lata utwierdzały go w przekonaniu o fałszywości peerelowskiego socjalizmu. W jednym ze wspomnień pojawia się na przykład wydarzenie ze Światowego Kongresu Intelektualistów w Obronie Pokoju we Wrocławiu (który miał miejsce 25-28 sierpnia 1948), organizowanego przez komitet polsko-francuski. Wskutek sprzeciwu delegacji ZSRR, nie został przeczytany memoriał Einsteina zwrócony do rządów krajów świata i postulujący kontrolę nad energią atomową i rozbrojenie powszechne. Oburzony Miłosz pisał w jednym ze swoich listów: „kto różne rzeczy musi wypijać jak nie ja, szczególnie jeśli chodzi o Einsteina, dla którego osoby mam szczere uwielbienie”86. W końcu, zdopingowany trudnościami w odzyskaniu swojego chwilowo zatrzymanego paszportu87, kiedy jako kulturalny attache dostał kolejne pozwolenie na wyjazd do Francji, zdecydował się pozostać tam tym razem w roli emigranta. Po latach wyjaśniał powody swojego wyjazdu enigmatycznie, nadal bez euforii: „Moje starania o wyjazd na placówkę dyplomatyczną można było w skrócie ująć tak: nie byłem za (komunistyczną Polską), byłem gwałtownie przeciw (Londynowi), czyli wyjeżdżałem nie po to, żeby przyłączyć się do emigracji”88. W efekcie, podsumowując swój trudny wybór i finalne przedłożenie życia na emigracji nad życiem w kraju, Miłosz konstatuje: „Nie jestem za realiami pozbawionymi principiów, ale nigdy nie zgodzę się na principia pozbawione realiów”89.

W latach późniejszych decydowało się na „emigrację literacką” już więcej osób. Trudną „przeprawę” miał między innymi Marek Hłasko. Jeszcze w roku 1958 otrzymał on, w dowodzie uznania za twórczość z roku poprzedniego, tzw. Nagrodę Literacką Wydawców. Hłasko należał wówczas z Związku Literatów, a wśród jurorów przyznających nagrodę był m.in. Iwaszkiewicz, Słonimski, Żółkiewski, czy Dąbrowska. Jednak fakt przyznania nagrody Hłasce jest o tyle znamienny, że utwory jego były głównie realistycznymi opowiadaniami, nie mającymi już nic wspólnego z piśmiennictwem forsowanym przez politykę kulturalną władz. Zofia Kossak, jedna z jurorek przeciwnych nagrodzeniu Hłaski, oceniała jego debiut jako „książkę tragiczną, wywierającą na czytelnika wpływ destrukcyjny, uosabiającą punkt widzenia, na który absolutnie nie można się zgodzić”90. Niemniej jednak młody autor otrzymał grant pieniężny, popularność oraz profity „należne” członkowi ZLP, typu pensja, czy mieszkanie. Prośba o zagraniczne stypendium zaniepokoiła jednak władze i, z czego relacje zdają wspomnienia autora i związanych z nim ludzi, do Francji wyjechał Hłasko w ostatniej chwili, przed grożącym mu odebraniem paszportu pod pretekstem nieodbycia służby wojskowej91. We Francji Hłasko rozpoczął współpracę z Giedroyciem, który w paryskim Instytucie Literackim wydał opowiadania młodego autora. Jednocześnie nagrodzony został Hłasko nagrodą literacką „Kultury”. Po skończonym stypendium zdecydował się wyjechać do Berlina Zachodniego. Tym samym jednak zamknięta została jego droga do Polski. W marcu 1958, na posiedzeniu Komisji Kultury KC PZPR, sekretarz Komitetu Centralnego Jerzy Morawski wyrażał swoje niezadowolenie z powodu Hłaski: „Czy Komisja Kultury wywarła jakiś wpływ, kiedy była przyznawana nagroda wydawców? Przydzielenie tej nagrody Hłasce było szkodliwe i nieprzemyślane. Mimo walorów artystycznych książki nie uwzględniono jej postawy ideowej i moralnej”92. Szybko potem Hłasko, podobnie jak wcześniej Czesław Milosz, stał się obiektem prasowej i literackiej napaści. W „Trybunie Ludu” ukazał się na jego temat obraźliwy artykuł pt. Primadonna jednego tygodnia, na bieżąco informowano także o jego „skandalicznym trybie życia”, alkoholizmie, a nawet „kontaktach z Izraelem”. W 1969, pod prasową informacją na temat śmierci pisarza, pojawiły się również następujące słowa: „Jak wiadomo, Marek Hłasko, autor wielu opowiadań szkalujących Polskę Ludową, zdradził w 1958 r. ojczyznę i zbiegł do Berlina Zachodniego. Przez pewien czas przebywał w Izraelu, a potem w Wielkiej Brytanii i NRF”93.

Poza Czesławem Miłoszem i Markiem Hłasko nie ma wielu „literackich uchodźców”, którzy zdecydowaliby się na wyjazd w latach pięćdziesiątych – na emigrację decydowano się głównie kolejnej dekadzie. Jednym z głośniejszych przypadków tamtego okresu był Leopold Tyrmand. Tyrmand, po nieoficjalnym zakazie publikacji swoich dzieł i usunięciu go – między innymi – z redakcji „Przekroju”, czy Stowarzyszenia Dziennikarzy, prowadził początkowo cos w stylu „emigracji wewnętrznej”, pisząc głównie do tzw. „szuflady”. Jak scharakteryzował tę postawę Stefan Kisielewski: „Mieszkał na Konopnickiej, w maleńkim pokoju i demonstrował swój sprzeciw (…). Długi czas go nigdzie nie drukowali, właściwie cierpiał biedę, ale świetnie to znosił”94. W głośnym dzisiaj Dzienniku 1954 Tyrmand wyrażał swoje zdanie na temat życia artystycznego w PRL-u: „Ten tu chciał być politykiem, posłem, zbawcą ojczyzny, przedmiotem podziwu i uniżoności, i w dodatku brać za to grubą forsę od społeczeństwa; nie miał żadnych kwalifikacji ani tytułu do tego, czego chciał, prócz swego chcenia, nie uprawniały go do tych funkcji i aspiracji ani umysł, ani serce, ani sumienie, ani wiedza, ani umiejętności; chciał i tyle; i dlatego ma teraz na sobie czystą koszulę, świeżutką, zakopiańską opaleniznę na twarzy, sygnet na palcu i przeświadczenie o swej skrzywdzonej ważności w duszy”95. Opisuje również niesprawiedliwość, z jaką się spotykał, w związku z polityką kulturalną władz PRL: „Takie same kołnierzyki na Kazimierzu Brandysie czy Januszu Minkiewiczu nie drażnią nikogo, na mnie urastają do rozmiarów prowokacji”96. Po odwilży, zezwoleniu na wydawanie i związanej z nim chwilowej popularności Tyrmanda, pisarz znów popadł w niełaskę. Za granicę udało mu się wyjechać dopiero w 1965 – mimo że starał się o paszport już od lat pięćdziesiątych. Jednakże, jeszcze na wymarzonej emigracji nie zakładał, że podjęty przezeń wybór był ostateczny. Swoją decyzję o powrocie uzależniał od… szans na wydanie nowej powieści pt. Życie towarzyskie i uczuciowe, w której piętnował postawy moralne środowisk inteligencji twórczej, z naciskiem na „służalczość” wobec władz komunistycznych. Pobyt za granicą okazał się jednak stały, zaś jego książki były przez pewien czas białym krukiem na wydawniczym rynku krajowym.

Prawdziwa fala emigracyjna ludzi pióra, wymuszona wciąż aktywnym działaniem państwowej cenzury, nastąpiła po roku 1968 i trwała aż do lat osiemdziesiątych. Wtedy to za granicą znalazł się Adam Zagajewski, Stanisław Barańczak, czy Leszek Kołakowski. Ich decyzje pokutowały już jednak bardziej „zmową milczenia literackiego” w kraju niż oficjalnymi szykanami.

Generalnie, emigracja, a więc swoista „postawa ostateczna”, była zawsze decyzją pełną kontrowersji, zarówno w oczach samych „uciekinierów”, jak i literatów pozostałych w kraju. Poza oficjalnymi reakcjami, głosami potępienia, wypowiedziami w prasie itd., pojawiały się również inne oceny. W jednym z listów do Miłosza, który przebywał wówczas na placówce dyplomatycznej, tak zwracał się Kazimierz Wyka: „Cóż w kraju? Jakoś się kwasimy. Coraz ktoś wycieka Twoim śladem, ale na opróżnione miejsca nikt nie nadchodzi. Co sprawia, że pozostali automatycznie wyrastają we własnych i cudzych oczach”97.

Inni z kolei krytykowali uchodźctwo literackie nie tylko „na pokaz”, z racji powiązania władzy z literaturą, ale z faktycznych wątpliwości co do podejmowanej przez emigrantów decyzji. Paweł Hertz, w eseju z 1956, nie mówi na przykład o wierze w komunizm, ale o wierze w pewien etos pisarza, która wpłynęła na przyjętą przezeń aktywną postawę: „Przyłączyłem się do kilku ludzi. Znanych mi z lat dawnych. Ożywieni najlepsza wolą, ciężko wypróbowani przez historię, bogatsi w doświadczenie, które dostało się nam z trudem, jednym – w konspiracji, innym – w obozach, w więzieniach, w płonącym kraju, w syberyjskiej tundrze, związani byliśmy w istocie tylko jednym wspólnym przekonaniem o powinnościach pisarza wobec kraju i narodu”98.

Przytoczonych powyżej słów, mimo ich patetyzmu nie należy ignorować. Bowiem to właśnie ta „powinność pisarza wobec”, najbardziej podzieliła literatów emigracji z krajem i wywołała pisarska walkę o „lepszy wizerunek”. Walka ta, tocząca się zarówno w bezpośrednich polemikach prasowych, jak i w listach, pamiętnikach, a wreszcie tekstach literackich, do dziś wywołuje wrażenie swą żarliwością i zawartymi w niej autentycznymi emocjami. Zanim jednak podane zostaną jej przykłady, warto zanalizować pokrótce równie niełatwą sytuację polskiego emigranta-intelektualisty na Zachodzie.



komentarze

Copyright © 2008-2010 EPrace oraz autorzy prac.